Chciałabym się podzielić z Wami naszą historią. Historia ma szczęśliwe zakończenie, ale zanim przywitaliśmy naszego Synka w maju 2018 musieliśmy poczekać 5 lat. Akurat my nie mieliśmy problemu z poczęciem. Naszym problemem była niemożność donoszenie ciąży i 3 późne poronienia. Wtedy na ratunek przyszła naprotechnologia.
Moja pierwsza ciąża
Ale od początku. W 2013 roku niespodziewanie dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami. Nie muszę chyba opisywać jakie emocje towarzyszą ludziom kiedy dowiadują się, że nagle ich dotychczasowe życie zmieni się o 180 stopni. Ciąża przebiegała prawidłowo. Minął 12 tydzień i jak większość przyszłych mam odetchnęłam, bo największe ryzyko poronienia minęło. Czułam się dobrze, wyniki badań były prawidłowe.
I tak dość spokojnie minął czas do 20 tygodnia ciąży. Jednak w 20 tygodniu, kilka dni po tym jak dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć córeczkę trafiłam do szpitala z lekkim plamieniem. Po badaniu powiedziano mi, że wszystko jest w porządku, że jest co prawda polip, ale jak to określili „z małej chmury duży deszcz”. Lekarze mnie uspokoili, ale zatrzymali w szpitalu na obserwacji. Niestety trzy dni po przyjęciu na oddział pojawił się nieznośny ból w okolicach krzyża. I znów uspokajający ton lekarzy. W momencie kiedy zaczęło się krwawienie okazało się, że sytuacja jest dramatyczna. Wpuklanie pęcherza płodowego. Na pytanie jakie mam szanse, że to się cofnie usłyszałam „3 procent”. Całą noc walczyłam, nigdy wcześniej nie modliłam się jak tej nocy. Niestety następnego dnia decyzją ordynatora przerwano ciążę. Zaczęły wzrastać parametry zapalne i według lekarzy nie było ratunku. To spadło na nas tak szybko, tak niespodziewanie. Nie mogliśmy wyjść z szoku. Pochowaliśmy naszą Martynkę. Lekarz nie zalecił żadnych szczególnych badań. Jedyne co go niepokoiło to, że może za przyczyną stała niewydolność szyjki macicy. Wyniki badań były dobre, posiewy, również te bardziej zaawansowane – czyste.
Dostaliśmy „zielone światło”. 4 miesiące później znów byłam w ciąży.
Od 8 tygodnia była to ciąża „leżąca”, wystąpił krwiak podkosmówkowy. Ale wszystko szło ku dobremu – krwiak około 18 tygodnia się wchłonął. Wyniki badań które zalecił profesor też były dobre. Nieubłaganie zbliżał się 20 tydzień. Bałam się bardzo pamiętając poprzednią ciążę. Nie mogłam uwierzyć kiedy pod koniec 20 tygodnia odeszły mi wody i rozpoczęło się drugie poronienie. Dokładnie tego samego dnia ciąży kiedy straciliśmy Martynkę, straciliśmy Kacperka.
Czułam się jak goły, bezbronny człowiek, wdeptany w ziemię.
Nigdy wcześniej ani później nie było mi tak źle jak w tamtym czasie.
Następnie rozpoczęły się badania. Krok po kroku eliminowanie wszystkiego co mogło być przyczyną. I nic. Wszystkie wyniki dobre. Nie ma przyczyny. Tak widocznie miało być- usłyszałam od lekarzy. Nie ma przeciwwskazań do kolejnej ciąży. Tym razem jednak poczekaliśmy z mężem. Musieliśmy dojść do siebie po tym kolejnym ciosie. Po kolejnym pogrzebie naszego Dziecka. Zresztą planowaliśmy ślub, który został ze względu na zagrożoną ciążę z Kacperkiem przełożony. Jakoś przetrwaliśmy ten rok. Przeszliśmy żałobę. Perspektywa ślubu trzymała nas przy życiu.
Sakramentalne "tak" i kolejna ciążą
W 2015 roku powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak”. Pamiętam jak jedna z koleżanek powiedziała, że teraz po ślubie już na pewno doczekamy się naszego Maleństwa tutaj, na ziemi. Niestety było inaczej. W listopadzie 2015 roku dowiedziałam się że jestem w 3 ciąży. Zabezpieczona lekami – tak wtedy myślałam – byłam pełna nadziei, że tym razem będzie dobrze, że Bóg nam pobłogosławi. I znów w 8 tygodniu ciąży trafiłam na oddział z krwiakiem podkosmówkowym. Lekarz dyżurna kazała przygotować się na najgorsze. Lekarzem prowadzącym był ten sam lekarz, który prowadził poprzednią ciążę. Od kilku tygodni konsultowałam się również ze świeżo poznaną, Panią doktor specjalizującą się w naprotechnologii.
Ponieważ ów profesor był oficjalnie moim lekarzem prowadzącym, w szpitalu leżałam na jego oddziale. Pani doktor, naprotechnolog zaleciła mi, żebym porozmawiała z profesorem aby sprawdzić poziom progesteronu. Badanie nie zostało jednak zrobione w szpitalu, natomiast zrobiła mi je Pani doktor. Po kilku dniach wynik poziomu progesteronu okazał się znacznie niższy niż powinien być na tym etapie ciąży. Pani doktor zajęła się mną a ja oddałam się jej i zaufałam. Nie miałam nic do stracenia. Było dla mnie jasne, jaką decyzję należy podjąć. Wiem, że kobiety często popadają w moim zdaniem błędne myślenie jakim sama się kierowałam. Przekonanie, że jest się w najlepszych rękach, ordynatora wydziału. Miałam takie złudne poczucie bezpieczeństwa.
Tymczasem życie pokazało mi, że warto otworzyć się na inną pomoc. Pani doktor, specjalistka od naprotechnologii, pochyliła się nad naszym ‚przypadkiem’. Niestety trafiałam do niej jak już byłam w 3 ciąży. Nie wiedziała o mnie kompletnie nic, poza tym, że mój wywiad położniczy jest obciążony. Próbowała ratować nasze trzecie Dzieciątko jak tylko mogła.
Trzecia strata
Niestety znów w 20 tygodniu, doszło do najgorszego. Odeszły wody. Nie było ratunku dla naszej Lenki. Tym razem po poronieniu spędziłam w szpitalu 2 tygodnie bo okazało się że miałam sepsę. Byłam krok od śmierci. Na to, że to początek sepsy wpadła moja Pani doktor od naprotechnologii. W szpitalu nie postawiono takiej diagnozy, zakładano że to początek grypy. Pani doktor przynagliła lekarzy aby zrobili posiew krwi i szybko podali antybiotyki. Uratowała mi życie. Ona i mąż, który widząc co się ze mną dzieje krótko po poronieniu szybko do niej zadzwonił. Pamiętam jedno znamienne zdanie wypowiedziane przez Panią doktor „zrobię wszystko żebyście mieli chociaż jedno dziecko tutaj na ziemi”.
To był luty 2016-go roku. Po tej 3 stracie – może to dziwnie zabrzmi ale poczułam się uwolniona od obsesji na punkcie zajścia w ciążę i posiadania dzieci. To było bardzo dziwne uczucie. Uświadomienie sobie ze jestem mamą 3 dzieci w niebie. Pogodzenie się z tym, że być może nigdy nie będziemy mieli dzieci tutaj na ziemi. Mimo wszystko, to było uwalniające. Znów mogłam patrzeć na kobiety w ciąży, kobiety prowadzące wózki. Zstąpił na mnie jakiś niesamowity pokój i … radość. Myślałam, że wariuję. Że to jakaś upiorna cisza przed burzą, że to jakaś forma obrony mózgu przed załamaniem. Czekałam aż załamanie nadejdzie. Ale ono nie nadchodziło.
Po 3-ciej stracie poczułam się uwolniona od obsesji zajścia w ciążę i posiadania dzieci.
Pani doktor w międzyczasie zleciła mi szereg badań, które jak zwykle nic nie wykazały. Nadszedł wrzesień 2017 roku. Zaszłam w ciąże świadomie. Miałam wewnętrzne poczucie, że to najlepszy czas. Postawiłam na szali swoje małżeństwo bo mąż nie chciał kolejnej ciąży. Bardzo bał się kolejnego cierpienia. Zdążył już się pogodzić z tym, że będziemy sami. Pod koniec września zrobiłam test. Wyszedł pozytywny. Odetchnęłam, pomodliłam się i ofiarowałam wszystko Bogu. Pomimo prawidłowych wyników badań, Pani doktor zaordynowała że ciąża będzie prowadzona tak jakbym była poważnie chorą pacjentką na jakiś zespół autoimmunologiczny.
Sterydy, acard, clexane, dodatkowo sulfasalazyna, dużo leków. Ciąża przebiegała prawidłowo. Przeszliśmy najtrudniejszy czas 20 tygodnia. Razem z mężem zadecydowaliśmy że od 21 tygodnia do końca ciąży będę leżeć, choć jakiś wyraźnych zaleceń nie było. 8 marca kiedy kończył się 28 tydzień odetchnęłam. Wiedziałam, że dzieciątko nawet jeśli by chciało teraz przyjść na świat ma szansę żyć. 14 maja 2018 roku mąż usłyszał na szpitalnym korytarzu zdanie wypowiedziane przez lekarza , które na zawsze zapadło nam w serca „ 9:10 – chłopak” .
To nasza historia pełna bólu, rozczarowań, działania Opatrzności, pogodzenia, nadziei, Bożej łaski i wielkiej radości. Podobna do wielu a jednak inna. Gdyby nie naprotechnologia być może nie byłoby dzisiaj wśród nas naszego kochanego Piotrusia i wielu innych dzieci. Moje doświadczenie jest takie, że lekarze nie posiadający wiedzy o leczeniu metodą naprotechnologii nie doceniają jej i często opierają się na procedurach i „wąskim” podejściu do pacjenta. Naprotechnologia otwiera oczy na wiele i szczegółowo podchodzi, nawet do pozornie błahych zaburzeń równowagi w organizmie. Ma także wypracowane schematy postępowania w leczeniu na prawdę trudnych przypadków, jak ten nasz. Kiedy zostaliśmy przyjęci do szpitala na oddział przed narodzinami Piotrusia, lekarze byli zadziwieni po co ja biorę tyle leków, ich spojrzenie skupiało się na mnie, że przecież ja na nic nie choruje. Dziwili się, że ciąża kończy się cesarką po zakończonym 36 tygodniu, jak zaleciła moja Pani doktor.
Mąż stanął wtedy na wysokości zadania broniąc naszej Pani doktor. Wcześniej widziało mnie i prowadziło kilku uchodzących za autorytety lekarzy. Naprotechnologia pomogła nam ochronić rozwijające się w moim łonie życie. Dzięki niej doświadczyliśmy CUDU NARODZIN.